wtorek, 20 października 2015

Sport to zdrowie

W człowieku jest tyle rzeczy, które mogą się popsuć...
   Mówi się, że sport to zdrowie. No OK, ale czemu w takim razie wiecznie coś mnie boli? Serio, odkąd złapałem pierwszą kontuzję, a było to jakoś koło 2006 roku, nie miałem dłuższych etapów trenowania bez bólu. Skręciłem wtedy staw skokowy i do dziś mam w głowie to co czułem. Mocno bolało ale bardziej pamiętam ogólne zdziwienie faktem, że nie byłem w stanie poruszać stopą i utrzymać na niej ciężaru ciała pomimo całego wysiłku jaki w to wkładałem. Miewałem wcześniej różne stłuczenia, nadciągnięcia i takie tam pierdółki ale skręcenie stawu i wszystko co mu towarzyszyło było czymś nowym.


   Kiepsko znoszę takie rzeczy. I nie chodzi o to, że boli bo ból jest do wytrzymania. Kiepsko znoszę to psychicznie. Fakt, że ja, młody, sprawny koleś nie jestem w stanie wykonać tak prostej czynności jak chodzenie działa na mnie mocno dołująco. To głupie? Może i tak ale nic na to nie poradzę. Gdy przytrafia mi się kontuzja wpadam w doła zahaczającego już chyba o depresję i to się rozlewa na wszystkich dookoła mnie. W robocie nie idzie się wtedy ze mną dogadać, na treningach to samo, a życie domowe zamieniam w festiwal smutku i udręki. 

   Ale uwaga, jest na to lekarstwo! Gdy przy tym skręceniu stawu skokowego okazało się, że przez minimum cztery tygodnie nie mogę trenować stwierdziłem, że... NIE MA TAKIEJ OPCJI! Poszedłem na kolejny trening z nogą w szynie i trenowałem jeszcze ciężej te rzeczy, które nie angażowały kontuzjowanej kończyny. Capoeira i jej bogactwo technik i przejść daje nam taką możliwość. Przerobiłem to na sobie wielokrotnie. Przez te cztery tygodnie mocno poprawiłem stanie i obroty na rękach i głowie, queda de rins i parę innych rzeczy. Nie sprawiło to, że przestałem mieć "kontuzyjnego doła" ale przynajmniej teraz, gdy nie marnowałem czasu, był on do ogarnięcia.

   Niedługo po tym jak doprowadziłem staw skokowy do ładu wybiłem palec. Następnie było naderwane więzadło w kolanie, potem znowu staw skokowy, a potem wybity bark. Za każdym razem scenariusz był podobny. Zero regeneracji, zero odpoczynku, wyłączamy kontuzjowaną kończynę i ciśniemy dwa razy mocniej wszystko inne. Apogeum tego było zwłaszcza przy wybitym barku, gdy w całym tułowiu w gipsie grałem w roda.

   Niby to fajne i "hardkorowe" ale w weekend naszło mnie na ponowne przemyślenie tego tematu. Mamy obecnie we wszystkich sekcjach istny sezon kontuzji i innych niedyspozycji treningowych. Każdy przypadek jest generalnie niefajny ale najbardziej niefajny jest przypadek Tamary z sekcji w Wolanowie. Wypadek samochodowy, a w konsekwencji nogi w gipsie i śruby w udach wyłączą ją na dłuuuuugo z aktywnego udziału w treningach. Nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić co by się ze mną działo w takiej sytuacji. Chyba musiałbym pójść do jakiegoś psychologa żeby mnie poogarniał. A co na to Tamarka? Martwi się w pierwszej kolejności o to czy zostanie jakieś wolne miejsce na gipsie żebym mógł się jej podpisać :) 

   Tamarka szybko wraca do siebie, dzieciaki tak mają. Pewnie po części właśnie dlatego, że nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, nie nabijają sobie tym głowy. Może to lepsze wyjście niż się dołować, snuć czarne scenariusze i rozpaczać nad czasem, który tracę nie trenując? Może zamiast nadrabiać ten czas zajeżdżając się na treningach i  wpędzając z jednej kontuzji w drugą, posłuchać swojego ciała gdy poprzez ból sygnalizuje, że potrzebuje przerwy? Jest sezon kontuzji więc mam okazję to wypróbować- boli achilles.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz